30 maja 2019

Kierunek Bieszczady: Relacja z wyjątkowej wyprawy na Junaku RX One 125


Jestem zmęczony, oczy mi się kleją, za mną ponad 300 km, motocykl jeszcze nie dotarty, więc nie mogłem rozwijać maksymalnych prędkości. Ot 70 w porywach do 80 km/h. Aby pokonać taką odległość trzeba siedzieć 6 godzin w siodle, a do tego doszło jeszcze śniadanie, postój na kawę, tankowanie, deszcz trzeba było przeczekać, w Mikołajkach byłem dopiero po 13.

 Junak sprawował się świetnie, siłą rzeczy porównuję go do innych modeli na których był mi dane podróżować i w tym porównaniu wybada bardzo dobrze, na plus bardzo dobre światło, pozycja za kierownicą, taka niewymuszona, naturalna, w końcu bardzo dobra widoczność w lusterkach, do tej pory widoczność była na poziomie 50% teraz moje ramiona zakrywają raptem 10% powierzchni lusterka, spalanie w granicach 3 litrów, bardzo dobre hamulce, system CBS działa poprawnie, przy wciśnięciu hamulca nożnego hamują oba koła, już tył nie ucieka tak jak w poprzednich modelach. Jestem zadowolony z kufrów, nawet fabryczne opony zdają egzamin, w porównaniu do tych, które były montowane w J123 to jest niebo, a ziemia. Jeśli będą z mojej strony jakieś uwagi podzielę się nimi z wami na koniec wyprawy. A teraz…

Siedzę obok pomostu, fala leniwie obija się o burty jachtów, gdzieś w oddali warczy silnik motorówki, a na drzewach ćwierkają ptaki.

 Pierwszy dzień podróży. Jeszcze w piątek nie wierzyłem że pojadę, wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały obfite deszcze. Mimo wszystko nastawiłem budzik na 3 rano, najwyżej pójdę spać jeśli będzie padało.

Pobudka, za oknem nieprzenikniona mgła, chwilę się waham, ale tylko chwilę, dobra pomyślałem jadę. Szybko się ubrałem, po drodze toaleta, buty na nogi, buzi żonie, objuczyłem się bagażami i cichutko zszedłem na dół. Torbę i siatki zostawiłem w aucie, wypożyczyłem rower i na dwóch kółkach pojechałem do garażu po motocykl.

Jak złodziej, żeby tylko nikt nie słyszał, wytoczyłem go za bramę, dosiadłem, odpaliłem i już pędziłem pod dom aby spakować to co przygotowałem.

Zajęło mi to 5 minut, bez pożegnań dosiadłem Junaka, wbiłem jedynkę i ruszyłem w kierunku Centrum pożegnać się przed wyjazdem z kolegami. Tym razem ruszyłem przez Miasto, ruch był niewielki, widoczność dobra, na obwodnicy jeszcze zbyt ciemno, tak przejechałem całe Trójmiasto.

Pierwszy etap Elbląg, na siódemce mgła, widoczność 50 metrów, całe szczęście to sobota i ruch jest mizerny.

Mijam Elbląg, kieruje się na Frombork, nad zalewem się przejaśnia i miałem cichą nadzieję, że tak będzie dalej. Nic z tego i choć słonka nie widziałem do samych Mikołajek to na moje szczęście obyło się bez deszczu, pokropiło trochę to fakt, ale pięć minut postoju wystarczyło abym nie musiał jechać na mokro. Sama droga wolna było od ekstremalnych doznań, jedynie sarna i zając przecięli mi drogę jednak byli na tyle daleko, że nie wywołało to u mnie palpitacji serca.

Za to rzepak i las zaoferowały oszałamiający bukiet, aż się zatrzymałem aby choć na chwilę płuca wypełnić tym słodkim nektarem.

Do Mikołajek zaprosił mnie Bartek, on tam sobie z całą rodziną wczasował, a że miał jedno wolne łózko i dobre serce napisał do mnie abym wpadł i przenocował przed dalszą podróżą. Tak i jestem, siedzę nad wodą popijam Tyskie, piszę ten post i się zastanawiam co przygotuje następny dzień, środę mam już zarezerwowaną, zatrzymam się w Lubartowie.  Czas się pożegnać z Mikołajkami, bardzo dziękuje za gościnę Bartku.

Kolejne 550 km.

Pożegnałem gościnne progi Bartka, i skierowałem motocykl na Gołdap, celem był trójstyk granic, Polski, Litwy i Rosji. Bez problemu cel został osiągnięty, po drodze zahaczyliśmy jeden z mostów w kompleksie Stańczyków, ten most ku mojemu zdziwieniu był wybudowany z cegieł, wyglądał okazale choć to ruina.

Na trójstyk upolowałem zająca, spał tuż przy alejce na skarpie wśród zieleni, nie wiem jak mi się udało go wypatrzeć, ale mam go do kolekcji. Z tymi zającami to jest trochę niebezpiecznie, co prawda Abelard Giza twierdzi że nie ma za dużo zajęcy, żeby było wszystko jasne, nie jestem za ich mordowaniem, ale na mazurach widziałem ich sporo, nawet przed kołami co skutecznie podnosiło mi poziom adrenaliny.

Podczas obiadu, a było to w Suwałkach poszukałem agroturystyki, padło na Jaziewo, 20 km od Augustowa w kierunku południowo zachodnim. Polecam, czysto spokój, zanim na dobre się rozpakowałem spytałem gospodarza o ścieżkę edukacyjną przez bagna, do zmroku było jeszcze cztery godziny, więc nie namyślając się długo dosiadłem motocykl i pojechałem na rekonesans. Bagna wyglądały jak wieka łąka, z rzadka porośnięta brzózkami, sama ścieżka ma około 7 km, nie chciałem wracać po ciemku i ta atrakcje zostawiłem sobie na dzień następny. Jak postanowiłem tak zrobiłem w siodle byłem już o 5, przydał się wcześniejszy rekonesans, jechałem na pamięć , nie musiałem zerkać na nawigację, mogłem skupić się na drodze. Motocykl zostawiłem na parkingu, zabezpieczyłem jak tylko mogłem i poszedłem na mokradła, liczyłem że może o tak wczesnej porze zobaczę jakąś zwierzynę, może nawet łosia.

Żadnego łosia, za to największa „atrakcją” był prom przez Biebrzę, piszę w cudzysłowie ponieważ prom jest napędzany przez nasze mięśnie, trzeba było się trochę nasapać, a ja już miałem kawał drogi za sobą, niestety byłem ubrany jak na motocykl, rano było chłodno, jak wracałem już słonko grzało, w środku pływałem.

Wracając zacząłem kombinować co by tu jeszcze zobaczyć,  pomyślałem o spływie, z poziomu kajaka najlepiej można poznać rzekę. I znów Internet, znalazłem bez trudu we wsi Wroceń pod numerem 44 agroturystykę, która oferuje spływ kajakiem, bez zastanowienia ruszyłem do Wrocenia, jak się okazało był to strzał w dziesiątkę, ładna miejscówka na samą rzeką, dogadałem warunki z właścicielem, poprosiłem o przygotowanie kajaka, za dwie godziny miałem wrócić, pojechałem po swoje rzeczy, zmieniałem miejsce postoju. Mój gospodarz spytał , która drogą przyjechałem, zasugerował abym pojechał skrótem , droga co prawda o nawierzchni szutrowej, ale o połowę krótsza, tak i skorzystałem, zrobiłem sobie prolog przez rajdem, sprawdziłem jak Junak zachowa się na szutrowej drodze kiedy go mocniej przegonię. 

Motocykl wyszedł z tego test obronna ręką. Zatrzymałem się na końcu asfaltowej drogi, założyłem szelki i kamerkę sportową, aby zachować pamiątkę z tego przejazdu. Dosiadłem Junaka, uruchomiłem silnik, wbiłem jedynkę i gwałtownie ruszyłem do przodu szybko zmieniając biegi, aż do czwartego, utrzymywałem silnik na wysokich obrotach aby łatwo było przejść z hamowania silnikiem do gwałtownego przyspieszenia. Na liczniku 80 km/h motocykl idzie jak szatan, lawiruję między wykrotami i kałużami, cały czas przerzucam go to na lewą to na prawa stronę, droga wije się wzdłuż rzeki niczym wąż. W pewnym momencie trochę przesadzam z prędkością, jest zakręt i niebezpiecznie wyrzuca mnie do krawędzi z trudem utrzymuje tor jazdy. Skacze mi adrenalina, odpuszczam manetkę to już koniec, wjeżdżam na most i zamieniam się w spokojnego motocyklowego turystę. Junak pokazał kieł.

Teraz rajd, ale za nim to nastąpi, mam przed sobą jeszcze trochę kilometrów, dziś motocykl trochę odpocznie, choć i tak nakręciłem ponad 250 km, na resztę dnia zamieniłem go na kajak, spław Biebrzą w kierunku Goniądz sprawił mi mnóstwo przyjemności i zapewnił tak potrzebny relaks, dwa lata minęły od ostatniego wyjazdu, nie liczę zlotu w Górach Sowich. Tam był całkiem inny motocykl. Jutro ruszam w dalszą trasę, kierunek będzie zależał od pogody.

Tatarzy, zające i to co zawsze…

Dobrze być rannym ptaszkiem, we wtorek wstałem jeszcze przed wschodem słońca, kiedy skończyłem kręcić kolejną relację z podróży zaczęło wschodzić słońce, cóż to był za widok, wschód słońca nad Bierzą. Zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem szykować się do wyjazdu. Nie trwało to zbyt długo i nie budząc nikogo ruszyłem w drogę, na wschód, przejechać się Tatarskim Szlakiem.

Wschodnia Polska tuż przy granicy z Białorusią, zdaje się mocniej opierać ingerencji człowieka, czas jakby wolniej płynie, trudno tu dopatrywać gwałtownych zmian, mam wrażenie że wszystko się dzieje swoim tempem. W Kruszynianach byłem jeszcze przed 7.

 Wieś jeszcze spała,  mogłem jedynie zrobić zdjęcie przy meczecie i pojechałem dalej w kierunku Bobrownik. Jakież było moje zaskoczenie kiedy za Kruszynianami skończył się asfalt do Bobrowników prowadziła szutrowa droga. Pewnie bym nią przejechał i zapomniał zaraz, ale w pewnym monecie zobaczyłem, że coś po drodze biegnie w moją stronę, nie mogłem z daleka rozpoznać zwierzaka dopóki nie staną słupka na tylnych łapach, był to duży zając, który na mój widok dał drapaka, zamiast w pole to zrobił zwrot i uciekał drogę, był to przekomiczny widok, rozbawił mnie, w końca dał nura w bok na łąkę. 

Z Bobrowników ruszyłem na Białystok i dalej na Zamość niestety w Białej Podlasce dopadło mnie przeznaczenie, z jasnego nieba gdyż nic nie zapowiadało tak gwałtownej ulewy, lunęło, gromy, błyskawice, było to tak gwałtowne, nie miałem czasu szukać schronienia skręciłem na przejście i prosto pod drzewa, aby choć przeczekać nawałnicę.

Tak jak gwałtowna była burza tak szybko się skończyła, ruszyłem dalej, wyjechałem z miasta, minąłem ostatni zajazd i znów zaczęło padać, trzeba było natychmiast wracać i sprawdzić czy w ostatnim mijanym Motelu nie ma wolnych miejsc.

Niestety, nie chciałem wracać, miałem nadzieję, że będzie coś po drodze, o jakże się zawiodłem nocleg dostałem dopiero w  Biłgoraju, ponad 200 km w deszczu. Kiedy stałem w recepcji i zamawiałem pokój w jednej chwili zrobiła się  spora kałuża. Wieczór spędziłem na suszeniu, całe szczęście działało ogrzewanie, zatrudniłem do tego wszystkie kaloryfery. 

Ranek, za oknem słychać szmer deszczu, jakże jechać kiedy ciągle pada? 

Przeszukałem Internet w poszukiwaniu sklepu z odzieżą BHP i bigo, zaledwie kilometr ode mnie i otwarte od 8.

Spakowałem motocykl, oddałem klucze i ruszyłem do sklepu na zakupy.

Dostałem to co potrzebowałem, tylko na buty zabrakło ochraniaczy przeciwdeszczowych, spytałem czy mają grube foliowe siatki, były, założyłem na buty obwiązałem taśmą klejącą i tak zabezpieczony ruszyłem w drogę. Jak w przysłowiu, jeśli nie chcesz aby padało weź na spacer parasol. 

Tak było w moim przypadku, do Bieszczadzkiej Przystani po wyjedzie z Biłgoraju już nie padało.

Padało za to w czwartek, chciałem się pokręcić po Wielkiej Pętli, jednak w Smolniku znów dopadło mnie przeznaczenie w postaci deszczu, zawróciłem. Wieczór spędziłem pod dachem ciesząc się ciszą i samotnością. Byłem jedyny gościem w Przystani. No zgadnijcie jaka pogoda była w piąte? Tak  padało, a jakże, do południa. Korzystając z pogody pojechałem do Myczkowic potwierdzić udział w Rajdzie i odebrać potrzebne materiały. Niestety musiałem zmienić trasę rajdu na drogową, od organizatorów dowiedziałem się, że po intensywnych deszczach ziemia jest bardzo nasiąknięta i moje opony mogą mieć trudności w poruszaniu się w tak trudnym terenie. Pomyślałem nic na siłę i zgodziłem się aby przepisać mnie do grupy drogowej.

Prolog rozpoczynał się o 17,  ale zanim ruszyłem w trasę powłóczyłem się po okolicy, do startu miałem cztery godziny.

Start

  Nie tak szybko, wypuszczano nas maksymalnie po dwóch, aby na drodze nie grasowały hordy motocyklistów co mogło skutkować większą intensywnością zdarzeń. Ty razem zostałem wypuszczony z młoda parą motocyklistów, Szymonem i Wiktorią, która dzielnie towarzyszyła jako „plecaczek”.

W związku z tym że Szymon był lepiej przygotowany do Rajdu, miał na zbiorniku tan- bag  w którym doskonale leżała mapa i na dodatek świetnie się nią posługiwał, zresztą mój motocykl miał tylko 11 koni a Szymona chyba ze sto, nie chciałem być dla niego zawalidrogą, wolałem go gonić, umówiliśmy się na maksymalna prędkość 80 km/h. Ruszyliśmy, były zjazdy i podjazdy, zakręty długie proste i piękne widoki. Podczas szalonej jazdy czas szybko płynie, tym bardziej, ze organizatorzy pomni wcześniejszych edycji nie wypuścili nas w nocy, w pierwszej edycji Rajdu zdążył się wypadek no i odpadło brodzenie Sanu ze względu na wysoki stan wody.

 Już o 20 byliśmy na mecie, jeszcze tylko na gorąco podzieliłem się wrażeniami z trasy z Szymonem i Wiktorią i ruszałem na nocleg w kierunku Przystani Motocyklowej.

 Podczas całej trasy nie spadła ani jedna kropla deszczu, lunęło dopiero kiedy usiadłem przy ognisku, tak więc nasiedziałem się całe pięć minut, nie było na co czekać, szybciutko toaleta i nura  do śpiwora.

Wstałem po trzeciej, ech to już nie na moje lata spać na deskach w wiacie motocyklowej, co prawda miałem pod sobą materac, ale był już tak wygnieciony, że bardziej służył za izolator. Spuszczam nogi w dziurę, opieram stopy na szczeble i schodzę powoli jak jakiś katorżnik po cały dniu ciężkiej pracy. Świt, choć bardziej z nazwy, gdyż za oknem zalega mgła, nic nie widać i jeszcze ta przenikając wszystko wilgoć, nic nie zapowiada ładnej pogody na Rajd. Mimo wszystko po śniadaniu, około siódmejruszam w kierunku Soliny.  Niestety płonne były moje nadzieje, mgła nie ustąpiła, a na dodatek przemieniła się w mżawkę, która momentami przechodziła w deszcz.

Chwilę poczekałem na Szymona i Wiktorię, umówiliśmy się co do prędkości podczas rajdu, w tych warunkach uznaliśmy, że 70km/h to prędkość wystarczająca. Ruszamy, ustawiamy się w kolejkę, co 5 minut są wypuszczane kolejne pary lub pojedynczy jeźdźcy. Nadchodzi nasz kolej, jeszcze karta do sprawdzenia, porównanie wpisanych kilometrów ze stanem licznika i w drogę. Kiepsko się jedzie w deszczu na takiej imprezie, nic nie widać, deszcz zalewa szybę, mgła dookoła, przeklinam moment, kiedy optymistyczne założyłem, że mgła się rozejdzie, na dodatek optymistycznie założyłem że nie będzie padało i na moje rozwalone buty nie założyłem worków, które kupiłem zaraz po przyjeździe w Bieszczady, a które tak dobrze się sprawdziły w czasie drogi.

Jedziemy dookoła Soliny i kierujemy się dobrze mi znaną trasą w kierunku Czarnej, w butach bagno, uwierzcie nic przyjemnego, podejmuję decyzję i zjeżdżam do Przystani, mam dość jazdy w takich warunkach, rezygnuję, jeszcze dwa lata temu to mnie bawiło, ale teraz coś się zmieniło, może to ilość km przejechanych w takich warunkach, chociaż nie, wydaje mi się, że zrezygnowałem ponieważ nic nie musiałem. Co prawda przejechałem dwa tyś km aby wystartować na Junaku RX w Rajdzie i sprawdzić jego możliwości podczas takiej imprezy, miałem za sobą jednak prolog i wiem, że to jest wykonalne bez problemu, może dla tego nie widziałem sensu brnąć w deszcz na motocyklu dalej.

Już na spokojnie  w Przystani, przebrałem się w suche rzeczy, całe szczęście zabrałem ze sobą dodatkowa parę butów do chodzenia, miałem suche stopy.

Kiedy tak pozbierałem się i wysuszyłem zza chmur wyjrzało słońce, jakże brzydko przekląłem, że tak łatwo tym razem się poddałem.  Aby nie stracić reszty dnia postanowiłem ruszyć w kierunku Gór Słonnych i dostać się na taras widokowy skąd rozpościera się piękny widok na całe Bieszczady, wisienką na torcie całego wyjazdu jest zjazd serpentyną w kierunku Leska.

I tak kończy się moja wyprawa na Junaku w Bieszczady, jeszcze tylko ognisko, kiełbaski, pożegnania, jakże ciężko wyjeżdżać z Przystani, mam tu swoje miejsce na końcu świata. Przed motocyklem ostatni sprawdzian i najważniejszy, ma mnie tego dnia za jednym zamachem dowieść do domu do Gdyni, a to prawie 800 km. Kiedy jedziesz w trasę na motocyklu o pojemności 125 cm trzeba założyć, że średnia pokonanych km w ciągu godziny nie będzie wyższa niż 50 km. Co prawda można na nim nie zsiadając przejechać w ciągu godziny około 80 km, ale w długiej trasie takiej jak moja dojdą odpoczynki, posiłek, toaleta i jak bym nie kombinował na koniec, średni pokonany dystans to 50 km.

Nam ta ostatnia podróż zajęła równe 13 godzin, wyjechałem z Przystani o czwartej piętnaście, a w domu byłem kilka minut po siedemnastej. Dobrze się jechało może dla tego że to niedziela, a ja ruszyłem z rana kiedy inni jeszcze spali lub dopiero się kładli po nieprzespanej nocy. Jeszcze tylko wschód słońca nad Sanem, uraczyły mnie taki widokiem Bieszczady, jeszcze tylko ziemia kielecka w której schronienia szukał Major Hubal, w końcu Łódźi autostrada A1, ostatnia tablica informacyjna która zwróciła moją uwagę to że wjeżdżam na teren województwa kujawsko pomorskiego, jestem w domu pomyślałem, choć zostało ponad 200 km…a Junak? Ciągnął niezmordowanie naprzód z maksymalnie odkręconą manetką, czasem kiedy byłem w trudnej sytuacji, w deszczu lub na odludziu jakże byłem wdzięczny inżynierom za kawał dobrej motocyklowej roboty. 

Krzysztof Troka

Udostępnij:

Dodaj komentarz

POZOSTAŁE WPISY NA BLOGU

Akceptuje Regulamin oraz Politykę Prywatności